Draco, odcinając się od rodziny, czuł się niesamowicie niezależny. Przez chwilę przepełniała go duma, ekscytacja nowym początkiem, który sobie obiecał po zakończonej wojnie. Był nawet w stanie przez jakiś czas maskować grymas, jaki wywoływało u niego mieszkanie w londyńskiej kawalerce. Zabrał ze sobą tylko to, co i tak było jego. Ubrania, książki, odkładana przez lata suma pieniędzy w skrytce, która miała już nigdy nie wzbogacić się nawet o sykla od ojca. Wzniosłe, wielkie uczucia wyparowały jednak równie szybko, co owe monety. Draco nigdy wcześniej nie musiał przykładać wagi do pieniądza, i umknął mu fakt, że być może po tak kategorycznym przecięciu pępowiny powinien to zmienić. Teraz było jednak za późno, a on rwał sobie włosy z głowy przeglądając oferty pracy na dogorywającym komputerze w bibliotece publicznej.
Z początku rozglądał się za mugolskimi karierami. Szybko jednak zderzył się z twardą ścianą rzeczywistości, metaforą dla irytująco pustego okienka na wykształcenie i doświadczenie. Cała wiedza, jaką zgromadził w Hogwarcie skupiała się na magii, a gdyby wpisał Eliksiry, z których był przecież wybitny, jego podanie w sekundę wylądowałoby w spamie, wrzucone tam przez zirytowanego głupimi żartami pracodawcę. Nawet posady niewymagające teoretycznie szczególnych umiejętności nawet u samych mugoli nie wchodziły w grę. Malfoy wychowywał się w cholernej rezydencji. Oczywiście, że nie miał pojęcia o sprzątaniu. Nie takim, którego nie dało się załatwić machnięciem różdżki, a gdy zaczął zgłębiać ten temat, zdecydował, że prędzej padnie trupem, niż choćby zbliży się do publicznych toalet i środków czystości.
Merlin musiał jednak szczególnie lubować się w jego platynowej czuprynie, gdyż tuż przed tym, jak niemal wyrwał sobie połowę włosów i nabawił tiku oka, pasek powiadomień zamigotał na czerwono. Nowe powiadomienie, choć niepasujące do obecnych filtrów. Usunął je więc, wiedziony ciekawością, i kliknął w ofertę. Oczywiście, burknął pod nosem, widząc, że została dodana przez Instytut Magii Wyższej w Londynie. Los już zawsze miał wbijać mu szpilki, czyż nie?
To nie tak, że Malfoy gardził magią. Właściwie, było dokładnie na odwrót. A żeby być już całkowicie precyzyjnym, sama magia była tu względnie neutralna. Natomiast czarodzieje nie byli, ku jego zdziwieniu, na tyle głupi, by zapomnieć o roli jego rodziny w nie tak przecież odległej wojnie. Nie zapomnieli, a jednocześnie nie dbali o to na tyle, by być na bieżąco z obecnym stanem rzeczy między Draco a jego ojcem. Sam blondyn zresztą był zbyt zmęczony całą tą cholerną sprawą z zaczynaniem życia na nowo, by kłopotać się jeszcze naprawianiem swojego wizerunku. Do tej pory miał szczerze gdzieś opinię swoich dawnych rówieśników. Teraz, gdy być może stanowisko asystenta jednego z doktorantów Instytutu mogło być jedyną możliwą opcją na uniknięcie śmierci głodowej, trochę żałował tego podejścia.
Po chwili wahania wypełnił odpowiednie rubryczki. Zganił sam siebie za napędzane tchórzostwem, głupie myśli. Nie mogło być przecież tak źle. Przy odrobinie szczęścia, owy doktorant będzie jednym z tych wiecznych studentów, trochę już zgrzybiałym prawie-starcem, zbyt zajętym jakąś nieistotną dla nikogo o zdrowych zmysłach kwestią. Za rok czy dwa skończy swoją pracę o wpływie jakiejś egzotycznej odmiany muszki owocówki na efektywność ruchów nadgarstka przy rzucaniu zaklęć przez niskich czarodziei, a Draco w tym czasie trochę się dorobi i znajdzie coś lepszego. Miał trzydzieści cztery lata. Studenci mogli nawet go nie rozpoznać. Ta akurat myśl wywołała dziwną mieszankę psychicznego komfortu z nieprzyjemnym skurczem żołądka, bo choć większość swoich dni spędzał w samotności swojej kawalerki, czasem brakowało mu swoistego uczucia przywództwa, nędznego, ale jednak, podziwu dla swojej osoby. Cierpiał na syndrom popularnego licealisty, który w pracy zaczyna znaczyć mniej więcej tyle, co ekspres do kawy. Co ostatecznie również okazuje się błędnym porównaniem, bo o siódmej rano pracownicy pewnie oddaliby swojego pierworodnego za filiżankę obrzydliwej arabici. Uznał, że zakończy swoją barwną metaforę na usychającej roślinie doniczkowej, bo jeśli analizowałby swój status społeczny jeszcze sekundę dłużej, miałoby to opłakane konsekwencje.
