Najpierw mijałam miejsce, w którym ścieżkę biegnącą wokół placu wyznaczonego do jazdy, nazywanego "dużym kołem", przecinała droga. Tam z reguły tworzyły się koleiny, o które koń mógłby się potknąć. Potem wprowadzałam wierzchowca na woltę. Przy wyjeździe mocniej przykładałam łydki. Za moimi plecami Maciek machał ogonem, wydając charakterystyczny dźwięk, jakby strzał, potem zrywał się galopem.
To pamiętam. I to, że jego oczy miały ciemną, prawie fioletową barwę, a gdy skręcał głowę, skóra na szyi układała mu się w wałeczki. Pamiętam też, że jego siodła nie byłam w stanie unieść powyżej swoich kolan. Dziś wiem, że nie było to siodło, a nieco przerobiona austriacka kulbaka.
Mam parę niewyraźnych zdjęć Maćka. Dzięki nim wiem, że był jasnogniady, z łysiną i skarpetkami na tylnych nogach. Wiem też, że był masywny i dość niski, ale nie umiem zobaczyć go w wyobraźni ani przypomnieć sobie, jak nosił. Dosiadałam go dawno temu. Miałam jedenaście lat, a on był pierwszym koniem w moim życiu, na którym galopowałam.
Robiliśmy galopem kilka kroków. Potem był przejazd między drzewami. Jeśli nie wycelowałam równo między pnie, wstrzymywałam konia. Ale czasami mi się udawało i po przemknięciu między drzewami przemierzaliśmy pędem jeszcze jedną czwartą „dużego koła". Galop zawsze jednak był krótki. Przed miejscem, gdzie z koła wychodziła droga, trzeba było zahamować, żeby koń nie potknął się o korzenie starego, potężnego drzewa. Ściągałam więc wodze, a gdy Maciek stawał, oddychałam z ulgą. Płynne przejście w kłus to było coś, czego dopiero miałam się nauczyć.
Przez moment miałam w takich chwilach wrażenie, że odniosłam zwycięstwo. Zatrzymałam konia. Ocaliłam życie. Galop był dla mnie igraszką ze śmiercią, największym ryzykiem, jakie znałam. Po chwili podejmowałam to ryzyko na nowo. Dawało mi ekscytację, poczucie mocy i bezgranicznego szczęścia, euforię, jakiej nic innego nie mogło dać jedenastolatce. Dopóki koń galopował, a wiatr szarpał moje włosy, czułam się naprawdę wolna.
Wiele koni i stajni później, siedemnaście lat po tym, jak nieszczęśliwy wypadek odebrał Maćkowi życie, siedzę na płocie, w rogu placu do jazdy. Nie jestem już jeźdźcem rekreacyjnym, a hipoterapeutą, pełniącym czasem funkcję instruktora jazdy dla osób niepełnosprawnych.
To jest zły dzień. Zgubiłam rękawiczki. Narzeczony musiał wyjechać. Umarło dziecko mojej koleżanki, mały Tymek.
Obserwuję jazdę swojej podopiecznej. Dziewczyna ma porażenie mózgowe. Lekarze mówili, że nie będzie chodzić. Ona jednak nie tylko chodzi, ale dosiada też konia. Niektórym się udaje, innym nie.
Chce mi się płakać. Jestem jednak w pracy.
– Przygotuj się, zaraz będziesz galopować! – wołam. – Przestań anglezować. Zewnętrzna łydka się cofa, wewnętrzna na popręg i ruszasz z zakrętu.
Jeździec wykonuje moje polecenia, ciężki wierzchowiec przyśpiesza. Dziewczyna galopowała już wcześniej, ale zawsze to było tylko kilka kroków. Teraz udaje jej się przegalopować wzdłuż obu ścian placu, bez zwalniania na zakręcie. Robi całe okrążenie, a po nim następne. Mocno zaciskam szczęki. Uczucia gotują się we mnie.
Wszystko jest takie dziwne. Koń, którego dosiada moja podopieczna, to masywny fiording Tymek. Jeden Tymek umarł, drugi galopuje.
Ciężki koń ma w sobie coś z mojego Maćka. Musi mieć podobny wzrost i masę. Wiem, że odegra w życiu dziewczyny taką rolę, jaką Maciek miał w moim. Jest pierwszym wierzchowcem, na którym galopowała. A ona jest pierwszą osobą, której ja ofiarowałam ekscytację związaną z galopem.
Bułany fiording okrąża właśnie plac po raz trzeci.