Rozdział II

162 10 28
                                    

— Na moje oko... godzina, półtorej i będziemy mogli stanąć na lądzie — rzekł Groves i momentalnie zniknął gdzieś pod pokładem.

Te słowa były niczym miód na moje serce. Myślałam że normalnie zgniję na tym okręcie, niczym mój mundur wiszący od dwóch dni na krześle po, jak to określił Smith, lekkim oberwaniu chmury . Żeby nie było - gdybym miała wybierać między spędzeniem roku na morzu a bezczynnym siedzeniem na lądzie, oczywiście wybrałabym pierwszą opcję, ale ten rejs niesamowicie mnie zmęczył. Pozornie nie miał czym - bo przecież nic się nie działo.

I właśnie tu tkwił problem... kompletnie nic się nie działo. Może to i dobrze, ale z moim charakterem trudno było wysiedzieć chociażby pięć minut na tyłku. Oprócz tego na wskroś spokojnego rejsu, zmęczył mnie prawie całkowity brak obowiązków.
Tego razu nie dowodziłam. Byłam tam raczej gościem niż czyimkolwiek dowódcą. Nie było to w żaden sposób nieprzyjemne, ale mnie nudziło. Chociaż nudziło to zbyt delikatne słowo.

Podczas tych dwóch tygodni nie poznałam zbyt wielu ludzi. Oprócz mojego ulubionego wręcz admirała i Grovesa, którego nawet polubiłam, poznałam, o ile mnie pamięć nie myliła, Gillette'a. Nie przypadł mi do gustu, ale z tego co wiedziałam to z wzajemnością, więc nie było nad czym płakać. Reszty nie znałam, ale nie chciałam poznawać. Dzielili się na dwie grupy. Jedni ślinili się na mój widok, chociaż ich było zdecydowanie mniej, a drudzy szczerze mnie nie tolerowali i starali się okazywać to na każdym kroku.

No cóż. Życie. Przecież z każdym nie będziemy się kochać, nie?

ו×____________________________________ו×

Zeszłam z Interceptora z kilkunastoma mapami wciśniętymi pod pachę, wygniecionym i nadal mokrym mundurem, przerzuconym przez ramię i lunetą w dłoni. Było blisko zaliczenia gleby podczas schodzenia z trapu, ale obroniłam swój honor i udałam, że to potknięcie nie zrobiło na mnie wrażenia.

Ludzie przyglądali mi się podejrzliwie, a ich spojrzeń raczej nie nazwałbym przyjaznymi. Przerabiałam to już wiele razy i wiedziałam, że najlepszym sposobem było przywdzianie maski wyższości i kroczenie do przodu, ale oczywiście w tamtym momencie szczerzyłam się sama do siebie jak skończony debil. No cóż, taka już byłam.

— Panna Mozore?

Wzdrygnęłam się na ten głos. Jego właściciel na długo został mi w pamięci. Byłam pewna, że należał on do Richarda.

— Zgadza się.

— Kopę lat! Jak ci się powodzi? — spytał mężczyzna.

Odwróciłam się i zobaczyłam dokładnie jego. Richard stał za mną i jak gdyby nigdy nic pytał się co u mnie. Ten sam mężczyzna, który jeszcze do niedawna próbował odegrać się za to, że to ja byłam w marynarce, udawał właśnie mojego starego znajomego. Poniekąd nim był, ale podziękuję za takich znajomych.

— Nie widać? — spytałam wyniośle. No dobra, może było to trochę nie miłe, ale nie miałam zamiaru udawać, że nic nie pamiętam.

— Nawet ślepy by zobaczył, kochana.

— Zejdźmy ze mnie, bo nic nowego się u mnie obecnie nie dzieje. A jak powodzi się tobie, Richardzie?

Spencer rozpoczął swój monolog, którego nie słuchałam. Co jakiś czas puszczałam tylko pojedyńcze, sztuczne uśmiechy, żeby nie przestawał mówić.

W tym czasie kątem oka obserwowałam, co dzieje się wokół mnie. Gillette obskakiwał Smitha, Groves znowu gdzieś zniknął, a reszta biegała od i do okrętu, czyli tak dosyć typowo jak na okolice fortu.

Commodore - Best or DeadUnde poveștirile trăiesc. Descoperă acum