Rozdział I

101 8 20
                                        

Miasto rozbrzmiewało tysiącem śmiechów, okrzyków radości, pijanych głosów, a także wybuchami fajerwerków, trzaskiem płomieni oraz melodią dziesiątek instrumentów. Bramy miejskie były otwarte, pomimo późnej pory, a chociaż władze zdecydowały się na potrojenie straży, nikt nie zakłócał wesołej zabawy. Ot, może jeno paru awanturników, którzy do dziesiątej godziny wieczora wytrzymać nie zdołali i upoili wprzódy swe ciała nieprzyzwoitą ilością alkoholu. Były to jednak pojedyncze przypadki, gdyż cała atmosfera wielkiego święta gasiła w ludziach wszelką agresję i skłonność do przemocy. Nawet gildia złodziei nakazała swym członkom, by tego dnia, tego wieczoru, nie planowali żadnych rozbojów.

Szarowłosa dziewczyna siedziała przy niewielkim, acz suto zastawionym stoliku, w jednym z najlepszych miejsc w całym mieście. Obszerny balkon zajazdu "Kita Bazyliszka" oferował doprawdy cudowny widok na miejską promenadę. Poszerzana, o utrwalonych wielobarwnym kamieniem brzegami rzeka rozświetlona była setkami dryfujących wianków. Porozstawiane wzdłuż niej stragany ustąpić tego wieczoru rozlicznym ogniom sobótkowym. Większość z nich była niewielka, acz bogato i zmyślnie zdobiona, nierzadko płonąc wieloma kolorami tęczy. Przeskakiwanie nad nimi było raczej formalnością, acz tu i ówdzie parę palenisk mogło stanowić wyzwanie nawet dla zawodowych akrobatów. Oczywiście, to tam koncentrowała się pijana alkoholem, konopią, makami oraz świąteczną atmosferą młodzież.

Wesoły uśmiech nie schodził z ust dziewczyny. Zwiedziła w swym stosunkowo krótkim życiu setki miejsc, liznęła dziesiątki kultur. I chociaż zaznała wiele, tak tylko ta jedna noc, w tym jednym mieście sprawiała, iż czuła się niczym w raju.

– Kocham twój uśmiech – rzucił młodzieniec siedzący naprzeciw niej, przerywając sympatyczną ciszę.

– Uważaj, Julianie. Takie deklaracje w dzisiejszy wieczór mogą zostać odebrane jako zaloty.

– Gdybym tylko wiedział, że mam u ciebie szansę, ma droga... – Mężczyzna teatralnie zawiesił głos i uśmiechnął się znacząco.

– Nie kuś, nie kuś! Noc jest młoda, a ja dawno nie piłam tak znakomitego trunku. – Dziewczyna zaśmiała się wesoło, sięgając po kieliszek.

– I kto tu kogo kusi, Serafio?

– Taka ma kobieca natura. Kusić i uwodzić. Czy nie tak to opisałeś w jednym ze swych wierszy, mój miły?

– Istotnie, lecz było to w czasach, nim zająłem się konkretną robotą.

Mężczyzna poklepał słusznych rozmiarów sakiewkę, wywołując u obojga śmiech. Serafia nie znosiła ludzi przechwalających się pieniędzmi, ale wiedziała, że przyjaciel do takowych nie należy. Ot, śmiali się do wspomnień, kiedy to Julian deklarował, iż sztuka jest dla niego wszystkim, majątek zaś niczym. Nie przeszkodziło mu to w zostaniu jednym z najbogatszych inwestorów w mieście i to przed trzydziestą wiosną życia.

Jego wiersze zaś, choć co poniektóre doprawdy zabawne, pozostawały tematem rozmów jedynie w zamkniętym gronie. Pomimo namów Serafii, która zawsze pragnęła móc się pochwalić, że posiada przyjaciela artystę.

– W takim razie, jeśli przeskoczysz dla mnie tamto ognisko – mówiąc to, szarowłosa wskazała na słusznych rozmiarów, usypywany stos jesionu i brzozy – bez żadnych oparzeń, wówczas pozwolę się pocałować.

– Jakże łaskawe z twej strony, biorąc pod rozwagę, iż absolutnie niewykonalne.

– Och, skądże znowu! Jestem pewna, że dałabym radę, oczywiście.

– Ty? Zdecydowanie. Ktokolwiek w tym mieście poza tobą? Wątpliwe.

– Nie szafowałabym osądami z taką łatwością, Julianie. – Uśmieszek wykwitł ponownie na obliczu Serafii, kiedy tylko oderwała usta od kieliszka.

Śmierć przesądu, triumf rozsądkuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz