1a.

64 14 13
                                    


Było mi strasznie zimno.

Dobrze, że wyrwałam się wcześniej. Nigdy nie zrozumiem ludzi, którzy zostają na imprezach do samego rana. Wszystkie kończą się tak samo; ktoś pijany śpi na kanapie, część odważnych wychodzi pić na dworze, ktoś sprząta, ktoś przykleja się do drugiego i popełnia błąd, o którym zda sobie sprawę kilka godzin później.

Takie życie nie było stworzone dla mnie. Jedynym powodem, dla którego pojawiłam się na imprezie był Jack. Dniami i nocami prosił mnie, abym przyszła i poznała jego nową dziewczynę. Od jakiegoś czasu próbowałam się z tego wykręcić, wiedząc, że będę trzecim kołem u wozu, ale widząc jego dzisiejsze błagalne spojrzenie uległam pod naporem.

Szłam przed siebie ciemną uliczką. W uszach dudniły mi ostatnie sekundy piosenki, którą odtwarzam dziś dziesiąty raz. Pomaga mi odciąć się od uczucia zimna i smutku, który towarzyszy mi od rana. A może od osiemnastu lat. Ciężko jednoznacznie stwierdzić.

Od urodzenia mieszkałam z rodzicami w Kolorado, nazywanym jednym z najpiękniejszym miejsc na świecie. Nazwa stanu oznacza „pokolorowany", a została nadana na cześć czerwonej rzeki płynącej przez większość terytorium. Na co dzień nie doświadczałam dobrodziejstw pięknego krajobrazu, a każdy wieczór spędzałam samotnie w pokoju. Byłam zdana tylko na siebie i swoją kreatywność, którą rozwijałam malując fantazyjne obrazy.

Weszłam na schody, które prowadziły do bram mojego prywatnego piekła. Westchnęłam. W torebce pełnej randomowych rzeczy odnalazłam klucz i najciszej jak potrafiłam przekręciłam go w zamku sporych, brunatnych drzwi. Z lekkim skrzypnięciem otworzyłam je i weszłam do pomieszczenia. Przygryzłam policzek; nie tego się spodziewałam. W domu paliło się światło.

Najciszej, jak w tym momencie potrafiłam, zdjęłam buty, kurtkę rzuciłam na biały fotel w przedpokoju i skierowałam się w stronę schodów. Pech chciał, że nie przeszłam niezauważenie.

- Jezu – burknęłam zauważając kątem oka, że ktoś stanął tuż za mną.

- Maya, dlaczego tak wcześnie? Jest dwudziesta druga. Wyszłaś niecałe dwie godziny temu – wymamrotała matka, a ostatnie zdanie mocniej zaakcentowała.

- Mamo, znowu pijesz? – zignorowałam jej błyskotliwe spostrzeżenie.

Odwróciłam się i intensywnie zlustrowałam jej twarz. Miała rozmazany makijaż i błądzące spojrzenie. Mimo tego nadal pozostawała nieopisaną pięknością, której nikt nigdy nie dorównał. Niesforne loki gęstych, kasztanowych włosów opadały na jej ramiona . Miała czterdzieści pięć lat, a nie można było u niej dostrzec nawet jednego popielatego kosmyka.

Zaśmiała się, a jej usta ukazały jedną ze zmarszczek.

- Jeden kieliszek nigdy nie zrobił nikomu krzywdy.

- O jeden za dużo – burknęłam pod nosem i ruszyłam w stronę schodów.

Z oddali usłyszałam męski baryton. No pięknie, znowu sprowadziła konkubenta.

– Widzę, że świetnie się bawisz.

Mężczyzna, koło pięćdziesiątki, objął ją w pasie i szelmowsko się do mnie uśmiechnął. Był ubrany w zdecydowanie za drogi garnitur. I miał obrączkę.

- Richard Frank, pracuję z twoją matką w telewizji – przeciągnął dłonią przez swoje kruczoczarne włosy, po czym wyciągnął ją w moją stronę w geście powitalnym. Spojrzałam na niego z pogardą i odwróciłam się na pięcie.

Mary Jane była prezenterką w lokalnej telewizji i szczyciła się niemałym uznaniem. Korzystając ze swojej famy regularnie sprowadzała do domu różnych przypadkowych mężczyzn. Była, zdaje się, lokalną famme fatal, która z łatwością zdobywała serce niejednego faceta. Najwyraźniej gustowała też w tych żonatych.

Zapach deszczuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz