Rozdział 6

250 10 6
                                    

  Nie umiałam myśleć jasno po tym co zobaczyłam. Nieważne jak bardzo starałabym z siebie robić silniejszą niż jestem to coś zmieniło to w moim myśleniu jak i podejściu do Jake'a. Naprawdę nie chciałam go znać. Zapewne wydawało mu się, że jest blisko niej, będzie w stanie ją mu odebrać.. dlatego ja znów stałam się jego cieniem. 

Przez te wszystkie wspólne lata ja kiełkowałam, pielęgnowałam w sobie nadzieję, że może któregoś dnia stworzymy całość. Nie tylko jako humanoidalne osobniki ale jako wilki, swoje własne stado. A teraz widziałam tak wiele, czułam wręcz miłość która od niego biła dla niej. To była jedna z tych miłości, która pokonuje góry, sprawia że oddychasz tylko dla tej osoby, jesteś w stanie zmienić wszystko, ba, znieść wszystko. Kim więc byłam aby im to odbierać? 

Ostatnie czego potrzebowałam w tej chwili to takie rozproszenie. Widok całującej się Belli z Jacobem działała na mnie jak włócznia z trucizną, przez co rana jątrzyła się, nie chciała się zagoić a ból był potworny. W połowie szaleńczego biegu przystanęłam na chwilę a z mojego wnętrza wydobyło się wycie. Po raz pierwszy okolica usłyszała moje przepełnione bólem wycie, w którym zawarłam wszystko to co miałam w sobie a czego nie umiałam opisać. 

W tej chwili prowadziłam własną bitwę: między sercem a umysłem. Chociaż doskonale wiedziałam, że w jakiś sposób Jake mnie kocha to w obecnej chwili znów czułam się odrzucona. Tak samo jak wtedy, gdy Cullen zniknął a on zaczął się pałętać wokół niej jak porzucony kundel. Nie mam pojęcia na co ten idiota liczył, ale miło było być obok. Czasami miałam ochotę stanąć na chwilę, zastanowić się czy na pewno chcę czuć tak wiele? Czy po prostu nie lepiej odłączyć się od stada, poszukać nowego życia gdzieś indziej? Zapomnieć, przestać czuć tak wiele bólu każdego dnia? To było tak idiotyczne, że nie potrafiłam odciąć się od uczuć, które wobec niego żywiłam.. że aż zabawne. Byłam samobójcą stojącym na krawędzi życia i śmierci, w którym jeszcze tli się nadzieja, że ktoś po niego przyjdzie, zamknie w swoich ramionach po czym obieca, że wszystko będzie dobrze. 

Z przemyśleń i własnej bitwy między moimi uczuciami wyrwał mnie dziwny zapach. Przystanęłam na dłuższą chwilę, by móc dokładnie rozeznać się w terenie. Bitwa się zbliżała, jeśli już się nie zaczęła. Bella chociaż raz pomyślała i zostawiła na różnych drzewach ślady swojej krwi, przez co większość z nich miała dostać pierdolca. 

Gdy starcie się rozpoczęło dotarłam na polanę. Tak jak zapowiadała jedna z nich, Alice - było gorąco. Całe nasze stado włączyło się w walkę podczas gdy ja z boku obserwowałam, nie do końca wiedząc co robić. Nie mogłam nigdzie znaleźć wzrokiem Setha, ani Leah ani Jacoba. Bez zastanowienia rzuciłam się w wir walki. 

Byli bardzo silni - odczułam to gdy jeden z nich pchnął mnie na drzewo. Nim ktokolwiek zdążył się zorientować, że upadłam to mój przeciwnik leżał już  rozerwany na pół. Jasper wyrzucił jednego z nich w górę a ja doskoczyłam, rozrywając go w pół. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się z pochwałą na co odpowiedziałam mu tym samym. Kątem oka dostrzegłam Victorię - rudą wywłokę, obserwującą nas z daleka. 

Miałam ciężki wybór - pozostać w walce czy iść ich ostrzec. Przeklęłam w duchu - wygrała moja lepsza połowa. Ruszyłam za nią gdy drogę zastąpił mi Seth.

- Pójdę tam.

- Dasz sobie radę? 

Skinął jedynie łbem i ruszył prędko. Ja tymczasem powróciłam na polanę aby rozeznać się w sytuacji. W tym samym czasie na polanie znalazł się Jacob. Miliard myśli zalało mój umysł, więc musiałam całą sobą zablokować się na te odczucia. Radził sobie o wiele lepiej niż ja, był przecież samcem. W pewnym momencie jeden z nich wleciał mi na grzbiet. Pisnęłam głośniej niż bym tego chciała. Nie mogłam jednak się uwolnić a jego ręce zaciskały się na mnie coraz mocniej. W tej samej chwili pojawił się Jasper, który mnie uratował.

PosibilityWhere stories live. Discover now